Klatka schodowa
cuchnęła gotowaną kapustą i starymi, butwiejącymi wycieraczkami. Na
jednym jej końcu wisiał barwny plakat, zbyt wielki do eksponowania w
ciasnym wnętrzu (…), plakat z ogromną twarzą. Była tak namalowana, że
oczy mężczyzny zdawały się śledzić każdy ruch przechodzącego. WIELI BRAT
PATRZY, głosił napis u dołu plakatu.
Podobnie jak Wielki Brat George’a Orwella, patrzy supervisor z cyklu
wierszy Marka Olszewskiego. Supervisor to jedynie oczy i cień, ale ta
bezpostaciowość pozwala mu na wszechobecność – wystarczą mu najmniejsze
szczeliny, najmniejsza nieuwaga, żeby przekraść się w prywatne struktury
podmiotu lirycznego; pozwala mu również na przybieranie zróżnicowanych
kształtów - nawet tych pozornie pozytywnych - na podszywanie się pod
dobre uczucia, dzięki czemu może podstępnie przemycać siebie do
lirycznego świata, który powoli burzy od środka. A wie, którędy wejść, w
czym się schować i gdzie się ukryć, czekając odpowiednich momentów, bo
jego oczy – jak te z plakatu – nieustannie inwigilują, uważnie nadzorują
każde poruszenie i każdy oddech – cień supervisora nie zasypia nigdy.
Każdy z wierszy cyklu obowiązuje podział trzyczęściowy – łączący
wszystkie elementy serii supervisor to postać dominująca w części
pierwszej. Kształtuje on całą rzeczywistość, w której zanurzony jest
podmiot i choć jego obecność nie jest od razu zauważalna, jest
subtelniejsza i bardziej dyskretna niż mężczyzny z orwellowskiego
ściennego wizerunku, to ingerencja w codzienność, przejawy ciągłego
przebywania w tej przestrzeni najbardziej intymnej – domu – odczuwane są
boleśnie przez wszystkich, którzy się w niej znajdują. Następuje
degradacja pięknych i z trudem budowanych wnętrz. Początkowo jest to
rozpad fizyczny – odrapywanie, przeciekanie, wypalanie, butwienie;
rozpad ten jednak stopniowo przenosi się i miesza ze sferą uczuciową -
przeżycia duchowe korelują ze stanami dotykającymi cztery ściany, z ich
mechanicznym niszczeniem: zdaje się, że mury żyją w ścisłym,
symbiotycznym związku z tymi, którzy je zamieszkują, przejmując ich
emocje i to już nie przedmioty wiszące na ścianach, nie kształtne ozdoby
stanowią o charakterze pomieszczeń, ale same pomieszczenia wyrażają to,
kryje się głęboko w ciałach lokatorów. Translokacja w strefę układów
nerwowych sprawia, że supervisor coraz bardziej się zadomawia –
zadomawia, bo wrasta mocno w obszary osobiste, przelewa się w powietrze,
meble, sztućce, zastawy i sprzęty domowe, i w domową miłość – tę
małżeńską i tę rodzicielską. Z czasem jego zadomowienie zamienia się we
wdomowienie – już nie można rozpoznać, gdzie dom, a gdzie supervisor,
nie można zabić supervisora. Cykl zatrzymuje się w momencie zupełnego rozkładu w części pierwszej, czego chwilą kulminacyjną jest noc supervisorów
– dezintegracja tak głęboka, że nawet sam supervisor ulega podziałowi,
nie jest już jeden, ale pojawia się zwielokrotniony, zbiór zimnych
obsesji i paranoi. Natomiast poziom tychże obsesji i paranoi odmierza
okno – niczym czuły termometr lub waga łazienkowa, jego stan rejestruje i
obrazuje nawarstwianie się tego, co negatywne, obce i niepożądane; to
okno składuje ich ciężar, ale również nadzieję i siłę, które wyczerpują
się wraz z jego erozją.
Świat na
zewnątrz, nawet oglądany przez zamknięte okno, tchnął chłodem. W dole,
na ulicy, podmuchy wiatru wprawiały w wir kurz i skrawki papieru, a choć
świeciło słońce, niebo miało barwę stali; wszystko było pozbawione
koloru – z wyjątkiem porozlepianych wszędzie dookoła plakatów.
Część druga – środek kompozycji omawianych wierszy – to część
najkrótsza. Jest to moment, w którym główną postacią jest sam podmiot
liryczny, chwila tylko dla niego i to on oraz jego refleksje są w niej
najważniejsze. Bo ta część to miejsce na przemyślenia, analizy, ocenę
stanów przeszłych, przyszłych i teraźniejszych. Podmiot jak skrupulatny
matematyk oblicza swoje emocje i energię, sumuje, dzieli i mierzy.
Wyniki jednak go przerastają – początkowa wiara we własne doświadczenie
oraz pewność czerpana z poznania, ulegają przemianie, zamiast nich
pojawia się zmęczenie, wraz z coraz większym zmęczeniem – większa
słabość i poczucie bezradności. Rodząca się i stopniowo wzrastająca
niepewność względem swoich możliwości, obawa przed niedostatkiem sił,
które pozwoliłyby mu na przeciwstawienie się nękającym go
okolicznościom, sprawiają, że przeważać zaczyna uczucie zniewolenia,
opętania przez zewnętrzne warunki, co jest przejawem przenikania treści
poruszanych w części pierwszej; im więcej przestrzeni zajmują one w
świadomości podmiotu lirycznego, tym mniej zostaje jej dla niego samego –
podczas gdy dla niego na pierwszy plan wysuwa się wrażenie ubywania,
zanikanie wszystkiego, co było kiedyś ważne, negatywne, supervisoryczne
obrazy rozrastają się, zdając się być nienasycone. Środek jest to bowiem
także miejsce o konstrukcji mostu, przewleczone pomiędzy częścią
pierwszą i trzecią, krótki oddech po jednej i zbieranie sił w
przygotowaniu do kolejnej, epilog sytuacji pokojowych i wstęp do
pocieszenia.
Moja mała, do widzenia już,
Jeszcze raz buzi daj,
A wywalczę ci kraj,
Wielki kraj pełen zbóż.
Jeszcze raz buzi daj,
A wywalczę ci kraj,
Wielki kraj pełen zbóż.
Podobnie jak u Tadeusza Gajcego, w części trzeciej cyklu dzieją się
zmagania o własne miejsce, swobodne i obfite, własną ziemię czy bardziej
– podłogę. Pojawia się w niej też, znów podobnie jak u poety, postać
ogniskująca wszystkie najlepsze uczucia, także te motywujące potrzebę
ochrony i dbałości; zaznacza się obecność jeszcze jednego bohatera –
przedmiotu lirycznego. Przez podmiot nazywany jest maleńką, co pozwala
ustalić relacje, jakie między nimi zachodzą. Użycie formy deminutiwa
zdradza bowiem stosunek emocjonalny względem opisywanej za jego pomocą
osoby, a także wzajemne zależności. Ten ton czułości mówi również o tym,
że kobieta, której nadaje się tego rodzaju pieszczotliwe imiona, jest
obiektem opieki i troski. To dla niej jest pocieszenie i budowanie
spokojności, dla niej kołysanki o bezpieczeństwie, ufności i miłości.
Jednak, jak było w dwóch poprzednich częściach, w tej także początkowe
stany ulegają zmianie, a nawet zamianie – to ta otaczana opieką ma stać
się źródłem opieki, ta wymagająca ochrony ma przejąć rolę ochronną.
Kobieta, niczym w greckim wzorze, dostaje insygnia, pozwalające na
przybieranie póz kariatycznych, podtrzymujących z pietyzmem rzeźbione
konstrukcje. Wobec zaznaczającej się w powyższej części bezradności
podmiotu lirycznego, jego stopniującego się poczucia bezsilności, to ona
staje się centrum siły, centrum życia i nadziei, a zatem i przyszłości.
W niej też znajduje się cała stabilność, pewność i niezmienność
wszystkich najważniejszych, podstawowych wartości, tych prostych i
pierwotnych, do których zawsze można wrócić. Jest w tym atawistyczna
wiara, świętość i poszanowanie, czego dowód daje podmiot w aktach
zaufania. To zdaje się być gwarancją ostatecznej nienaruszalności,
ostatecznego przetrwania wspólnych więzi, nawet pomimo obaw i
wątpliwości, a także tego, że i w tej części nie udaje się uciec od
supervisora. Jego czujny wzrok sięga również w nią, jego cień przecieka z
powyższych kondygnacji wraz z zaczynami chorób i rozkładu. I tak jak na
początku narzędziem mierniczym rozpadania było okno, tak teraz skalę tę
wyrysowuje się w poezji. Bo to właśnie terminologia wywodząca się z
poetyki czy teorii literatury służy często podmiotowi lirycznemu do
opisywania stanów życia. Słowa, wersy, metafory, apostrofy, atrament,
kartki zapisane wierszami zdają się budować rzeczywistość, zdają się być
jej budulcami podstawowymi, niczym komórki budujące ciało. Poezja więc,
a także jej części składowe oraz przedmioty jej towarzyszące, jak
wrażliwa rtęć rejestrują wszystkie zmiany. Za pomocą tych rekwizytów
zaznacza się niszczenie i rozpad, butwienie i obumieranie szczęścia i
dobrych uczuć. Nawet dwojaki, będące wynikiem poezji, na początku
oddające jedność, nierozerwalność i wieczną trwałość, podlegają
degradacji; dwojaki to zresztą jeden z ingredientów najbardziej
osobistych w omawianych wierszach, nie tyle nawet dla podmiotu
lirycznego, co dla samego autora. Jednak supervisor nie ma już tyle
władzy i wolności co poprzednio, nie jest też tak bezkarny, a obszar
jego działalności staje się coraz bardziej ograniczony; coraz bardziej
ma dostęp jedynie do zewnętrznych przejawów prywatności, zatrzymuje się
na najmniej intymnych liniach domowych. Choć i ta ingerencja nie jest
bezbolesna, a doświadczenia tego rodzaju zmieniają wewnętrzne struktury.
Najbardziej widoczna zmiana zachodzi w budowie przedmiotu lirycznego,
dotyczy ona bowiem elementu, który pełnił funkcję określającą go –
imienia. Nie jest to już maleńka, ale mała; brak zdrobnienia świadczyć
może o zajściu swoistego procesu dojrzałości, wyczerpaniu się
niewinności, w miejsce której trudne przejścia ukształtowały pełną
świadomość i samodzielność. Jest to jednak nadal pojęcie nacechowane
emocjonalnie, co nie pozostawia wątpliwości, jakich uczuć jest ta postać
nośnikiem.
Moja mała, otrzyj łzy,
Będę listy pisał ci,
O wojence nie myśl źle,
Moja mała, moja mała,
Mój ty śnie.
Będę listy pisał ci,
O wojence nie myśl źle,
Moja mała, moja mała,
Mój ty śnie.
Wiesze wchodzące w skład cyklu Marka Olszewskiego ze względu na
sposób złożenia są jak tryptyki ołtarzowe, obrazy z rodziną na pierwszym
planie; może nie całkiem świętą, ale też nie do końca można takiemu
stwierdzeniu zaprzeczyć, bo miłość, która mimo wszystkich nieszczęść i
doświadczeń tylko się modyfikuje, ale jej nie ubywa, nadaje ludzkim
więziom wymiar sakralny. Bo to właśnie o rodzinie. Nie dalekiej, nie
telewizyjnej ani nie gazetowej, nie książkowej nawet. O rodzinie, w
której wszystko się zdarza – trochę pięknej, trochę smutnej, trochę
szczęśliwej, trochę mającej troski, w której każdy ma swoją rolę, choć
bywa, że nie ściśle przypisaną. Bo jak napisał sam Marek Olszewski: „W
całej tej popieprzonej gonitwie za pieniądzem, męskość traci na
wartości... Zatraca się zasadnicze miejsce mężczyzny w domu. Rolę
decyzyjną z konieczności przejmuje osamotniona kobieta, zlew kapie (bo
kto ma naprawić), podobnie dach, rynna, płot przed domem. Syn zamienia
się w nagradzaną materialnie, rozkapryszoną niewiastę, bo kto ma mu
przekazać wzór męskości (?), kto ma z nim zbić karmnik dla ptaków (?),
dać klapsa (?), albo ot po prostu pogadać o męskim punkcie widzenia
świata.” W jego świecie literackim rodzina nie tyle naśladuje
rzeczywiste życie, ile tym życiem jest. Cykl zatrzymuje się w pewnym
określonym momencie – zatrzymuje, bo nie kończy. Pokój, otwierający
swoje wnętrza, w które można patrzeć, ale które są tylko jego, pokój
pulsujący emocjami i przemianami, z pewnością będzie jeszcze czekał – i
na lokatorów, i na czytelników – jak w życiu.
Świadomość, iż
czeka na nich pokój, do którego nikt inny nie ma dostępu, była nieomal
równie przyjemna jak przebywanie w nim. Pokój wydawał się minionym
światem, skansenem przeszłości, w którym mogą bytować gatunki dawno
wymarłe gdzie indziej.
Iga Reczyńska [Malik (przyp.aut.)] - lipiec
2010