piątek, 23 lutego 2007

Dom-modliszka

Leżę w rogu sufitu w pozycji embrionalnej.
Nie widzi tego nikt, a ja widzę wszystko.
Wzrok spokojnie spaceruje po powierzchniach,
odbija się od ścian, przeskakuje jak bańka mydlana.
Przylepiony w środku, ale na zewnątrz
mogę obserwować inaczej niż wówczas,
gdy byłem gwoździem trzymającym fotografię rodzinną
 na łuszczącej się ścianie.

Łuki elektryczne uciekają z podtynkowej instalacji,
wesoło tańczą, szukając karaluchów do towarzystwa
- zapomniały o swoim miejscu w tym domu.
Pastwią się okrutnie na robakach
- a przecież te były tu od zawsze.
Utraciły umiejętność przepływu przez aluminium
i oskarżają o to niewinne insekty
wyrywając im za karę skrzydełka i nóżki.

Czas spryciarz zaciera ślady obecności.
Delikatnie zakłada na siebie kolejne warstwy kurzu,
budując kokon, we wnętrzu którego dojrzewa nienawiść.
Rośnie, pęcznieje, gotuje się jak sarkofag z Czernobyla
- radioaktywny wrzód tego miejsca.
Pęknie i utopi się we własnej spermie,
nie mogącej przecież zapłodnić pustki.

Ściany nocą przypominają głosy, kłótnie, oskarżenia
i malują na sobie tatuaże obronne – hybrydy wydarzeń.
Podłoga wije się, zakręca, zamienia w czarną dziurę,
ssie głosy ścian, mieszając je z echem śladów stóp.

Na biegunie północnym kobieta przegląda fotografie.
Kiedyś je wydarła z rodzinnych albumów,
teraz może tylko wizualizować wspomnienia w pustych dłoniach.
Na południu jej mąż sporządza akty oskarżenia:
powietrze, bo musiałem nim oddychać;
podłoga, bo musiałem po niej chodzić;
gówno, bo musiałem go wysrać.


Nie ma nawet pająków budujących sieci,
które mogły by jeszcze cokolwiek zatrzymać.

Robię się coraz bardziej przeźroczysty,
niknę, pozostawiając głuchy cień na suficie
- niewidoczną płaskorzeźbę głosów.
Dom pożarł już samego siebie.


2007