"Kurwa nie nie rozdaje pocałunków i nie płacze,
poeta łzy zamienia w słowa, słowa w wiatr."
M. Ciućka [Olszewski (przyp.aut.)] to prawdziwy dobosz sprawy ludzkiej. I choć często się buntuje, obraża na świat
i widzi go w ciemniejszych barwach, to poeta z krwi i kości, który wierny jest swoim ideałom i nie powiela modnych
wzorców i mód, pisząc tak, jak dyktuje mu serce. [Anna Nogaj - Kozirynek NR VII/ZIMA 2009]
piątek, 28 grudnia 2007
Bursztyn, żmija i pociąg poza x, y, z
środa, 26 grudnia 2007
Wyznania żółknącego liścia
linie obu dłoni pozostaną naskalnym śladem
a kiedy milkną wiatr i promyk słońca
poniedziałek, 24 grudnia 2007
Bursztynowe Zwierciadła (recenzja)
Cokolwiek widzę połykam natychmiast
Takie, jak to jest, niezamglone ani miłością, ani nienawiścią.
Nie jestem okrutne tylko prawdomówne -
Oko małego, czworokątnego boga.
(…)
Twarze i ciemność rozdzielają nas bezustannie.
/Lustro Sylwia Plath/
Dlaczego zaczęłam w ten sposób? Wyobraźmy sobie człowieka siedzącego przed lustrem, z oczami wlepionymi w to co się w nim odbija. Niby zwyczajny obraz. Każdy powie – no przecież jestem tam ja. I ja się z tym zgodzę. Jesteś tam ty, ja i każdy, kto znajdzie się w tej pozycji. Tylko dlaczego nie ma tego co było klika lat wstecz?
By można było spojrzeć na prawdę
Kiedy pozostanie już tylko iluzja
/Wizualizacje/
na moje życie
uderza mnie widok pocztowych
kartek
zniszczonych zdjęć
wyblakłych plakatów
z czasów, których nie pamiętam.
/Jim Morrison/
Bursztynowe Zwierciadła są próbą patrzenia poza lustro, poza maskę, która jest na twarzy peela. Pomyślałam nawet, że to pewnego rodzaju spowiedź. Przed zrobieniem jednego kroku dalej należy rozliczyć się z przeszłością. Przyznać przed samym sobą do tego, co uformowało obecny obraz, postawę. Pozwoli to być zgodnym z samym sobą. Iść dalej, iść w nową drogę. Autor próbuje przenieść czytelnika w świat po części iluzji przez która przeplata się autentyczność.
Zbiór porusza wiele problemów, które towarzyszą człowiekowi. Jest stan zagubienia, bezlitosnego uformowania dziecka przez wpływy społeczeństwa i rodziny. No i pojawia się element religii, który w wierszach Marka Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] często jest kluczowym, poeta prowadzi polemikę z prawami wiary. Nie robi tego bezmyślnie, wręcz zmusza odbiorcę do zagłębiania się w sobie i zastanowienia się, czy i na ile te prawa są w nim zapisane. Etyka jest przecież tak ważną sprawą dla życia i istnienia.
Spójrzmy na słowa:
obrastające moje serce.
/Sezon oczyszczenia/
czarne, asfaltowe dywany w kształcie zapytania.
/Transparenty/
Marek wchodząc w dyskusję z problemami społecznymi pokazuje, że można się wyprostować, że można iść dalej, nawet na kolanach, ale pokonywać własny strach, ból, rozgoryczenie. W zbiorze „poeta”, a poza nim każdy człowiek, ma drogę, która, choć nie łatwa, jeszcze się nie skończyła – należy iść dalej. Zbiór tak bardzo osobisty, a raczej o osobistych przemyśleniach poety, staje się pewnego rodzaju drogowskazem, dlatego właśnie powiem na koniec słowami autora:
/Gabinet luster/
czwartek, 15 listopada 2007
Relikt (recenzja)
Poezję Marka zna wiele osób. Często ukrywa się pod pseudonimami Zielony28, Chałopisarz Współczesny, czy Kloszard Kielecki, jednak jest zwolennikiem przyznawania się do siebie. Potrafi urzekać zapisanymi słowami w sposób inny, taki poprzez jego oczy i jego patrzenie. Kiedy poznałam pierwsze utwory tego poety byłam zszokowana, zaskoczona, a zarazem tak strasznie spokojna. Potem długo zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że pełne emocji wiersze potrafią wzbudzić tyle spokoju. Dzisiaj, czytając „Relikt”, znów mam te myśli. One po prostu wracają jak bumerang.
Właściwie zapisanie w kilku zdaniach tego, co jest urzekające w utworach Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] przede wszystkim może być bardzo krzywdzące dla samego autora, jak również dla późniejszych czytelników tego tomiku – zdaję sobie z tego całkowicie sprawę i poniosę wszelkie konsekwencję tej wypowiedzi.
Sam tytuł zbioru pojawia się w kilku wierszach. Zwróciło to moją uwagę, dlatego też zapoznałam się z szerszym znaczeniem tego słowa. Nie będę tutaj przytaczała słownikowych tłumaczeń, odniosę się tylko to jednego, a mianowicie, że jest to organizm, który przetrwał w jakichś szczególnych warunkach. Dlaczego to właśnie spojrzenie? Ponieważ całość przedstawia kolejne elementy, z którymi przyszło się zmagać peelowi. To tak, jakby Marek założył, że to co zostało z początkowego embriona nie jest tylko punktem zaznaczającym się w historii, ale jest czymś żywym, istniejącym, czymś, co można dotknąć i przekonać się, że kolejne elementy życia zbudowały całość tego organizmu. Pozwolę sobie tutaj zacytować:
Jestem własnym cieniem;
jestem słowem;
jestem historią siebie.
/100 wersów prywatnej paranoi/
Słowa te bardzo odbijają mi mój tok myślenia. Właściwie czytając kolejne utwory mam je jako przewodnią myśl. Zastanawiałam się wprawdzie, czy fragment jednego wiersza powinien przechodzić na kolejne, jednak zapisy w tym zbiorze są z sobą bardzo mocno związane. Po pierwsze tematyką, a po drugie siłą oddziaływania na zmysły, o której to już sile napisałam wcześniej.
Jest jednak coś, co wzbudza mój niepokój. W niektórych momentach mam wrażenie, że kolejnymi wersami kieruje mrok. Pojawiają się liczne symbole religijne, jak również antyreligijne. To daje poczucie bezsilności człowieka, konieczności podporządkowania się pewnym zjawiskom, które są tłem dla jego istnienia, a zarazem pokazuje postawę, z jednej strony odwrotną, z drugiej nawiązującą do tej z Wielkiej Improwizacji Mickiewicza.
Tam nawołanie:
Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze
tutaj:
Chciałem być człowiekiem, a jestem każdym
- to boli
Ciućka [Olszewski (przyp.aut.)] wielokrotnie w tekstach pokazuje, iż embrion, ponosi konsekwencje poczynań cywilizacji, ale to wcale nie oznacza, że chce by był on postrzegany ponad tą cywilizację. Wielokrotnie złapałam się na tym, że jednak doszukiwałam się typowej postawy Konrada. To jest właśnie to, co wzbudziło niepokój. Zastanawiam się, jak daleko Marek mógłby się posunąć kreując swojego bohatera. Czy jest zdolny do tego, by, pokazując wiele niedoskonałości świata, zarzucić winę za nie właśnie Bogu i czy te ciemne elementy, które są w kolejnych tekstach, powinny być głównymi? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi….
Wiersze Marka Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] przepełnione są osobistymi przemyśleniami. Trudno tak naprawdę w nie wejść i wszystkie słowa, jakimi można wyrazić swoje odczucia, są tylko próbą zobrazowania sensu poezji tego autora. Mogłabym jeszcze nawiązać tutaj do postawy Jima Morrisona i jego wielu wizji, jakie miał na temat świata, do jego poezji. Dla potwierdzenia Morrison w jednym z wierszy zadaje pytanie:
Nie znam cię -
Czy chociaż nazwisko masz
/Ludzie są dziwni/
Marek nawiązuje z nim dialog:
Ciućka nie jest moim nazwiskiem,
bo ja się nie nazywam;
/Krótki wiersz o tym samym/
i mogłabym tak wiele powiązać elementów. Przywołać jeszcze kilka prób nawiązania dialogu. To wszystko powoduje, że mam obraz, obraz, którego nie chce poprawiać, bo on przedstawia mi jakiś świat, sposób właśnie patrzenia okiem Marka. Więc teraz wracam kolejny raz do lektury, by poszukać jego, bo:
na imię będzie miał
relikt z nasienia lirycznego
co z ust płyną mu kwiaty
/Relikt/
sobota, 10 listopada 2007
Gabinet luster
rozlanym po ścianach i świadectwami.
na krawędzi stolika-autostrady.
Stanowiska czekają na pośladki.
Czasem ktoś przysiądzie
i zerknie na wyłożone noty biograficzne;
kilku gości zostawiło wizytówki,
znacząc rezerwację parceli
- stanowią element układanki,
rozpisywanej co jakiś czas
w formie słupka dzielonego na wersy.
Czasem uciekam za lustro
odlane z nie-bałtyckiego jantaru
i patrzę,
i widzę,
i...
...potem wyrywam obrazy z oczu,
by rozłożyć je na dalszych kilometrach stołu
- ktoś przeczyta, znajdzie siebie,
matkę, ojca, brata.
JAKIE ZNACZENIE MA OFIARA SŁÓW POETY,
WOBEC SŁOWA OTWIERAJĄCEGO SIĘ W GŁĘBI
DUSZY ZWYKŁEGO ŚMIERTELNIKA?
POETA JEST TYLKO NOŚNIKIEM
SŁOWA SAMORODKA.
Nie przygotowałem deseru autografów,
by częstować konserwami bez zawartości.
Lustra gabinetu odbijają echa słów,
których strzępy układają się na stoliku,
niczym liście jesiennych drzew.
WEJDŹ DO MNIE, SŁUCHAJ I MILCZ.
środa, 17 października 2007
Kronika objawienia
są płytami chodnika moich stóp.
Klękam, otwieram je niczym księgi
i uczę się samego siebie,
by wędrując po zmiennej czasowej,
zrozumieć jak bardzo jestem sobie obcy.
Spoglądam przez obrączkę
z wygrawerowanym piórem,
szukając rozwiązania układanki.
Bursztynowe pryzmaty
ubarwiają każdy z elementów
liśćmi wierzby, malinami, krukami i szklanymi nocami
- obrazami miłości bez miłości
topionymi w jeziorach, Bałtyku, łzach i alkoholu.
'Na sztorm – bez żagli – jak my!'
Splamione płótna powiewają
w dłoniach przeszłych obrazów,
na tle młodych, zdrowych piersi;
a ja w swojej trzymam białego łabędzia,
stojąc na wodzie jak Jezus.
'NIE BĘDZIESZ MIAŁ INNEGO BOGA PRZEDEMNĄ'
I ŻADNEJ INNEJ LINI GŁADZIŁ MYŚLĄ, MOWĄ I CIAŁEM.
'Możliwe że inwersja zdarzeń pozwoli dożyć
choć jednego laurowego liścia w koronie'.
czwartek, 4 października 2007
ogniomistrz pijany
mam w swoich dłoniach niszczycielski żywioł
na którego relikwiach uczyć się będą pokolenia młodych bogów
upiłem się kawałkiem siebie
i bezwładnie wylałem szczątki cienia na papier
jak wiele można przedstawić
czarną farbą na białym płótnie
czy to nie podobna sztuka
do tańca na wysokiej linie
ognie spomiędzy palców spopielają resztki życia
układają się w kolejne wersy
strofy
kolumny z głowicami
bazami pod stopy nieśmiertelnego pomnika
tańczę na placu artystów
widownia klaszcze kiedy rozkładam wachlarze
obracam kręcę zawijam
i chowam by wypłynęły palców ustami
nie boję się ognia który mnie
wypalił
spalił
rozpalił
rodząc grunt pod niemowlęce stopy
nie boję się iskry i alkoholu
odbierającego rozum
i decydującego o krzywej utraty równowagi
nie boję się milionów słów
pływających po ścianach celi
BO JESTEM NIMI
boję się ciszy żrącej kolana pomnika
głodu karmionego kamieniami
codziennego wypada bo wypada
NIE WYPADA NIC
tańczyć chcę z ogniem aż będzie mną
a ja cieniem który właśnie rozświetlasz wzrokiem
2007
sobota, 12 maja 2007
100 linii w kolumnie braku tożsamości
i znów wraca do formy -
jak gimnastykująca ameba.
Nosi mnie pomiędzy powierzchnią
i dnem oceanu emocji.
Paranoja niemo krzyczącego „Ja”.
Zdzieram z siebie wszystkie warstwy życia,
przeglądam każdą,
smakuję słodycze i pikanterie:
sosy, rosoły i lepiące się tłuszcze
tłumiące przy każdym powiewie chłodu.
Nie mogę ustać na nogach -
ziemia drży,
ziemia drży,
drży i wciąga do jądra.
Macham kończynami pragnień i intencji,
a ona przytłacza coraz grubszym kamieniem.
Polska.
Wymiotuje mną zmęczona,
a ja chwytam się podziemnych gałęzi
i mówię: NIE!
Na nowo-artystycznym sercu tego narodu
poetka wciąga mnie w ramiona zaufania.
Ogrzewa oziębłego kościotrupa,
okłada ciałem wyrwanym ziemi,
rozrywa trumnę, którą sam zbijałem,
wyzwalając mnie z autoniewolnictwa.
Nie! Nie! Nie!
Jestem zmęczony bólem głowy,
obrazami środka ciała,
głodem wibrującym w każdej żyle
zasilającej ciało natchnieniem.
NIE!
Kładę się, łóżko ucieka spod ciała.
Jakiego ciała?
Nie mam ciała?
Jestem?
Nie jestem...
Więc czym jest to czego nie ma?!
Składam się w kopertę i wysyłam do Boga,
a on odsyła mnie,
bym babrał się w tej piaskownicy błota.
Kurwa, co za bzdura!
Przecież nie lepiłem tego bagna.
Znów ocean – syrena na kamieniu
śpiewa, wydłubując oczy słowa.
Zaczynam błądzić po omacku,
tracę wolę spod dłoni.
Słowo trzeba szanować – zawsze!
Próbuję zamknąć jej skrzela
swoją nieobecnością, choć jestem.
Śpiew odbija się od kości czaszki.
Ból, paranoja, bezsens zawieszony.
Skręcam więc dym w bibułę,
który pozwoli zadusić światło.
Ciućka patrzy na mnie słowem -
jest go tyle na ścianach.
Brama na wprost otworzyła jedno skrzydło -
nie przejdę z tak wielkim bagażem.
Narzeczona obejmuje mnie
i odrywa od labiryntu w ogrodzie,
który posiałem, by się zgubić.
Odnaleziony nie widzę się w lustrze.
Gdzie moja twarz?
Gdzie moje oczy?
Ustawiam się w epicentrum kwadratowego kręgu:
biurko,
obrazki z piękną twarzą,
okno,
wiersze, wiersze, wiersze...
Kręcę się w tańcu szaleństwa,
klown macha rękami, pozytywka gra,
głośniki mówią: Polska, muszelki, mapa, krzesło, materac i plama na dywanie.
Chwytam nicość...
Nicość?
Dlaczego nicość?
Przecież wszystkość oznakowałem złotym pierścionkiem,
złożyłem cyrograf chęci, wiary i pragnienia.
Wszystkość oddała mi całą siebie,
a ja głupi chwytam się nicości.
Mnich zawsze powtarzał, że jestem debilem.
Żabki w karniszu uchwyciły to czego nie ma
i to zasłoniło okno na świat.
Tylko butelka po kefirze ma jeszcze kolor:
NIEBIESKI.
Szukam odpowiedzi w podpowiedzi.
Dlaczego nie zielony – taki cieplejszy jak liście za oknem?
Dlaczego nie czerwony - jak cyfry na wyświetlaczu życia?
Dlaczego nie żółty – jak autoportret Boga?
Jeszcze tylko dziesięć wersów:
„9”;
„8”;
„7”;
„6”;
„5”;
„4”;
„3”;
„2”;
a teraz odpowiedz: kim jestem?
wtorek, 1 maja 2007
Teatr Teatrów
wchodzę w nie po schodach, rozpłaszczam, mam wizję
- oto mój dar, ma cecha, moje przekleństwo.
Stworzyłem Boga na własne podobieństwo
i pozwoliłem podejmować decyzje.
Najwyższa władza w chorym, lirycznym świecie:
dostałem prawo do Boga prywatnego
- prawo wariatów przypisane poecie.
Boicie się głupcy? Uwierzyć nie chcecie?
Wystarczy tylko wypić ducha własnego.
Pij, kiedy ja piję, mój Bóg również pije
- wódka wyciśnięta z upadłego ciała.
Opętanie, Obsesja i Trauma żyje;
Teatr, Fantasmagoria, Dom ściany kryje.
- moja wizja się zmaterializowała.
piątek, 20 kwietnia 2007
100 wersów prywatnej paranoi
rozkłada giętkie ramiona,
krzyczy i zagłusza rzeczywistość...
Rozpłaszczam się na południowej ścianie,
wtapiam się w jej wersy
- odnajduję płynną poezję,
ściekającą palcami jak czarne łzy.
Jestem własnym cieniem;
jestem słowem;
jestem historią siebie.
Niewielki relikt jest szczególną stacją
golgoty przedstawionej na ścianie
- oto droga do zbawienia.
Chrystus niósł drewniany krzyż,
a mnie do dłoni Bóg włożył pióro.
Rzymscy żołnierze mieli więcej litości,
niż rzeczywistość, która mnie otacza.
Dlaczego Ojcze umyłeś moje oczy?
Dlaczego wybrałeś z tłumu,
i kazałeś zobaczyć wszystko?
Chciałem być człowiekiem, a jestem każdym
- to boli.
Jestem Rimbaud'em, Baudelair'em, Morisonem;
jestem Ginsbergiem, Plath, Wojaczkiem i Bursą;
jestem sobą, własnym odzwierciedleniem,
wirusem, zarazą wypalającą ostatnie krople rozumu.
Jestem?
Nie jestem - są słowa
- relikwie ciała umysłu i zmysłu
rozwieszone jak ikony na ścianie północnej.
Czołgam się po brudnym dywanie
- nikt nie ogolił mu twarzy od dłuższego czasu,
a ja nie wyglądam lepiej.
Pełznę do sceny aktów;
Teatrów, Fantasmagorii i Domów w jednym cyklu;
opowieści grozy, opowieści realnej - faktu.
Jestem aktorem własnego scenariusza
- rola boskiego eposu;
jestem sobą, kobietą rodzącą liryki,
dzieckiem siedzącym na własnej trumnie
i podziwiającym rozkładające się wspomnienia.
Jestem domem,
jestem w domu,
jestem w własnej głowie
i cieszę się wszystkością, która też jest.
Odlana z innego stopu metalu przez stwórcę,
inaczej się pręży pod naporem życia,
inaczej znosi zmiany temperatur.
Spawy mogą nie wytrzymać związku
- niestabilny i radioaktywny pierwiastek miłości.
Ziemia drży - szkatułki się otwierają.
Co będzie jeśli ich zabraknie?
Jeśli los nie zrzuci kolejnych spod białej kopuły?
Przecież już nie mam swojej lipy
i nie zawisnę nawet jak Judasz.
Nie chcę żyć wiecznie - potępiony przez siebie
- jestem nieśmiertelnym tekstem.
Jestem;
jestem;
jestem...-odbija się jak echo
po pustym bezdusznym pokoju,
bo jestem Ja i nie ma Ja więcej.
Spadam na sufit świata i patrzę.
Za co każesz mi być sobą?
Dlaczego muszę podziwiać twój ogród lalek?
Nie posadziłem nawet ziarna własnego drzewa,
a każesz oglądać lasy.
Dlaczego?
Nie mogę oddychać, umrzeć.
Duszę się gwałcony obrazami z zewnątrz.
Pęcznieję, puchnę, rodzę i wylewam czarne mazie.
Obraz się deformuje - metafory.
To już było.
Paranoja nasila się, zęby wydrapują ze ścian minerały,
zasilam resztki energetycznej sieci.
Czy umarłem i dalej jestem?
Zabiłem się przecież z własnej woli.
Skoczyłem styczniowej nocy do żołądka
i zostałem odepchnięty.
Śmierć skazała mnie na banicję,
bo nawet dla niej jestem, ciężkostrawny.
Dlaczego to tak boli?
Boże! Zrobię ci to samo.
Pójdziesz moim szlakiem, obok.
Pokażę ci obrazy,
którymi karmiłeś mnie całe życie.
Będziesz czytał bajki, które mnie kształtowały
- zwariujesz, jak ja zwariowałem.
Może nawet zostaniesz poetą.
Znienawidzisz mnie!
Okno zachodniej ściany patrzy na fotografie,
tam zdrada w wielkim stylu śmieje się z miłości
- zamknięta w kręgu trzech poetów.
Za późno - wódka została przelana.
Gangrena zżera moje wnętrzności;
ja zżeram gangrenę - zżeram siebie.
Zwariowałem.
Zwariowałeś - zżeram ciebie - ofiaro!
Nie kazałem ci czytać tego wiersza
- jesteś już taki sam - spójrz w lustro.
piątek, 23 lutego 2007
Dom-modliszka
Leżę w rogu sufitu w pozycji embrionalnej.
Nie widzi tego nikt, a ja widzę wszystko.
Wzrok spokojnie spaceruje po powierzchniach,
odbija się od ścian, przeskakuje jak bańka mydlana.
Przylepiony w środku, ale na zewnątrz
mogę obserwować inaczej niż wówczas,
gdy byłem gwoździem trzymającym fotografię rodzinną
na łuszczącej się ścianie.
Łuki elektryczne uciekają z podtynkowej instalacji,
wesoło tańczą, szukając karaluchów do towarzystwa
- zapomniały o swoim miejscu w tym domu.
Pastwią się okrutnie na robakach
- a przecież te były tu od zawsze.
Utraciły umiejętność przepływu przez aluminium
i oskarżają o to niewinne insekty
wyrywając im za karę skrzydełka i nóżki.
Czas spryciarz zaciera ślady obecności.
Delikatnie zakłada na siebie kolejne warstwy kurzu,
budując kokon, we wnętrzu którego dojrzewa nienawiść.
Rośnie, pęcznieje, gotuje się jak sarkofag z Czernobyla
- radioaktywny wrzód tego miejsca.
Pęknie i utopi się we własnej spermie,
nie mogącej przecież zapłodnić pustki.
Ściany nocą przypominają głosy, kłótnie, oskarżenia
i malują na sobie tatuaże obronne – hybrydy wydarzeń.
Podłoga wije się, zakręca, zamienia w czarną dziurę,
ssie głosy ścian, mieszając je z echem śladów stóp.
Na biegunie północnym kobieta przegląda fotografie.
Kiedyś je wydarła z rodzinnych albumów,
teraz może tylko wizualizować wspomnienia w pustych dłoniach.
Na południu jej mąż sporządza akty oskarżenia:
powietrze, bo musiałem nim oddychać;
podłoga, bo musiałem po niej chodzić;
gówno, bo musiałem go wysrać.
Nie ma nawet pająków budujących sieci,
które mogły by jeszcze cokolwiek zatrzymać.
Robię się coraz bardziej przeźroczysty,
niknę, pozostawiając głuchy cień na suficie
- niewidoczną płaskorzeźbę głosów.
Dom pożarł już samego siebie.
2007