piątek, 28 grudnia 2007

Bursztyn, żmija i pociąg poza x, y, z

Zaczynam rozumieć, dlaczego poeci
tak często odbierają sobie życie.

Stół, drzemiąca lampka, bursztyn
emanujący odbicie człowieka, którego znam
i chleb - taki zwykły, powszedni, czerstwy
jak codzienność, której nie da się dłużej trawić.
Wolę ryż, barwiony w kurkumie - dziki, orientalny,
albo nasze, kresowe pierogi
z jagodami pełnymi lasu,
które uwielbiam dotykać (pulsujące
pod zielonymi koronkami, z posmakiem
niedojrzałości, kryjące jadowitą żmiję).

Z ostatniej kromki chleba, wzorem Irydosa,
ulepiłem piramidkę – dla tych, którym zabrakło.
Trójwymiarowa figura geometryczna
dla trójwymiarowych ludzi, widzących tyle,
ile zobaczą i słyszących podobnie.
Nie potrafię się nasycić chlebem
- bursztyn zamknięty w butelce o tym wie.

Szaro-błękitne oczy otoczone blond aurą,
dwie niezbyt duże piersi, nie znające jeszcze
ust głodnego maleństwa.

- Świdruje do mechaniki mentalności,
chcąc zrozumieć, dlaczego w moim równaniu,
dwa plus dwa daje nieskończenie wiele.
Moje piersi karmią świat, usta syciłem
nie poprzednim, ale przyszłym pokoleniem.
A ona by chciała rozłożyć ramiona
i spłaszczyć ciało do wektorów x, y, z,
sprawiając przy tym tyle bólu.
Wolałbym biały kaftan z rękawami
przerośniętymi do kolan,
równoległy do ciała granit,
na kilka stóp powyżej dębowej deski,
od zwykłego jutra, słońca, ptaszków
i obiadu podanego pod ryj.

Czwarte Oko Boga tkwiące w piramidce,
zbudowanej palcami z chleba, wizualizuje obraz
na otaczających ścianach - obraz mnie.
Bez pędzla, pióra, bez słowa. Jadącego autobusem,
smutnego jak ludzie. Kurwa!

Luksusowe przedziały w pociągu do wieczności
już dawno zajęte. Zostały banalne miejscówki
w drugiej klasie. Nie życzę sobie
tak naturalnego pochówku, jak cykl pór roku.
Nie sypiam nocą i nie piszę tekstów
do kołyski przeciętnego dziecka.
Zgon...

...będzie tylko jednym, z wielu wersów
niekończącej się, wieloprzestrzennej hybrydy.

28 grudzień 2007

środa, 26 grudnia 2007

Wyznania żółknącego liścia

otwieram dłoń prawą
     przeszłość boleśnie wyryła nań rysy
     w kolorach włosów południa i północy
     jędrne kształty wschodu zachodu
     a w porach pozostał pot ucieczek
     o kwaśnym posmaku zdrady

otwieram dłoń lewą
     przeszłość dlań jest niema
     zapisów papilarnych nie zmieniono
     od pierwszego pozamacicznego krzyku

linie obu dłoni pozostaną naskalnym śladem
w odkrywkowym rezerwacie biografii

obie

choć tak bardzo różne
układały kamienie tej samej drogi
w tym samym kierunku
i zawracam czasem
by móc głębiej zrozumieć
harmonię filozofii papilarnej

a kiedy milkną wiatr i promyk słońca
karmię się ciszą której było tak niewiele
którą zalewałem się syntetycznie
na brzegach morza jezior bagien
górskich stóp i leśnych krawężników

na imię mam przeszłość i przeznaczenie

i nie wstyd mi za swoje dłonie
które uniosły więcej świata
niżeli umysły moralizatorów
karmiących plebs ochłapem

nigdy nie przyjąłem srebrników
za którąkolwiek z chwil tymczasowej męskości
nigdy nie mówiłem
że jest inaczej niż jest

judasz się powiesił na drzewie
a ja na krzyżu swojej golgoty

26 grudzień 2007

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Bursztynowe Zwierciadła (recenzja)

Jestem srebrne i dokładne. Nie mam uprzedzeń.
Cokolwiek widzę połykam natychmiast
Takie, jak to jest, niezamglone ani miłością, ani nienawiścią.
Nie jestem okrutne tylko prawdomówne -
Oko małego, czworokątnego boga.
(…)
Twarze i ciemność rozdzielają nas bezustannie.

/Lustro Sylwia Plath/

    Każdy choć raz w życiu zaglądał w lustro przyglądając się dokładnie rysom swojej twarzy. Chciał sprawdzić, czy na pewno nic nie uległo zmianie. Ilu zobaczyło prawdę, a ilu było takich, którzy ujrzeli to, co miało się tam ukazać. Ktokolwiek, będąc dzieckiem, miał możliwość przeglądania się w lunaparkowych lustrach, to widział w nich obraz śmieszny, czasami niepodobny do oryginału. Popatrzmy wstecz, i spójrzmy na teraźniejszość – czy tamto dziecko, a dzisiaj dorosły, w prostym zwierciadle nie widzi tej samej zdeformowanej twarzy, pokrytej setką masek, aby tylko było tak, jak tego oczekuje świat?
    Dlaczego zaczęłam w ten sposób? Wyobraźmy sobie człowieka siedzącego przed lustrem, z oczami wlepionymi w to co się w nim odbija. Niby zwyczajny obraz. Każdy powie – no przecież jestem tam ja. I ja się z tym zgodzę. Jesteś tam ty, ja i każdy, kto znajdzie się w tej pozycji. Tylko dlaczego nie ma tego co było klika lat wstecz?

Zwierciadła zatrzymują czas,
By można było spojrzeć na prawdę
Kiedy pozostanie już tylko iluzja

/Wizualizacje/

Pięknie ujęty temat moich rozmyślań. Marek kolejny raz sprawił, że pewne elementy, które są mi całkowicie znane, nagle zatraciły swoją wartość. Bo oto mam człowieka, peela, który odkrywa przede mną największe, skrywane tajemnice. Mówi do mnie i zmusza mnie do słuchania. Do czytania pomiędzy kolejnymi wersami, a ja czuję się bezsilna…dlatego że chyba nie potrafię czytać z ust. Mam dziwne wizje. Ktoś stoi na rozstaju dróg, gdzie połamano wszystkie drogowskazy. Nie ma łatwej drogi, a jest trudna decyzja. Widzę człowieka, który mówi:

Gdy patrzę za siebie
na moje życie
uderza mnie widok pocztowych
kartek
zniszczonych zdjęć
wyblakłych plakatów
z czasów, których nie pamiętam.

/Jim Morrison/

i ten obrazek nie pozwala mi patrzeć inaczej. Kiedy czytam poezję Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] towarzyszy mi to samo uczucie. W jego słowach zawsze znajduje się dwuznaczność, jest dążenie do celu poprzez zdobycie odpowiedzi na wiele pytań jednocześnie bez szukania ich. Ciućka [Olszewski (przyp.aut.)] przypomina mi smak tamtego poety.

Bursztynowe Zwierciadła są próbą patrzenia poza lustro, poza maskę, która jest na twarzy peela. Pomyślałam nawet, że to pewnego rodzaju spowiedź. Przed zrobieniem jednego kroku dalej należy rozliczyć się z przeszłością. Przyznać przed samym sobą do tego, co uformowało obecny obraz, postawę. Pozwoli to być zgodnym z samym sobą. Iść dalej, iść w nową drogę. Autor próbuje przenieść czytelnika w świat po części iluzji przez która przeplata się autentyczność.

    Zbiór porusza wiele problemów, które towarzyszą człowiekowi. Jest stan zagubienia, bezlitosnego uformowania dziecka przez wpływy społeczeństwa i rodziny. No i pojawia się element religii, który w wierszach Marka Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] często jest kluczowym, poeta prowadzi polemikę z prawami wiary. Nie robi tego bezmyślnie, wręcz zmusza odbiorcę do zagłębiania się w sobie i zastanowienia się, czy i na ile te prawa są w nim zapisane. Etyka jest przecież tak ważną sprawą dla życia i istnienia.
Spójrzmy na słowa:

Patrz, byś mógł zobaczyć ciernie,
obrastające moje serce.

/Sezon oczyszczenia/

w których jest dosadnie użyta symbolika ważna dla ludzi wiary. Nawet tytuł utworu nie pozostawia wątpliwości. Te połączenia są bardzo intrygujące w utworach Marka. Nie ma jednoznaczności, jest za to wielki znak zapytania ukryty w wersach, bo jak autor sam napisał:

Napisałem kiedyś drogę -
czarne, asfaltowe dywany w kształcie zapytania.

/Transparenty/

i nie jest łatwo przejść przez całe życie bez żadnego zejścia w bok. Kolejna droga to nowy znak zapytania, nowa niewiadoma. Życie człowieka to nie matematyczne zadanie, które już na początku poda wynik. To co z niego wyjdzie zobaczymy dopiero na końcu.
    Marek wchodząc w dyskusję z problemami społecznymi pokazuje, że można się wyprostować, że można iść dalej, nawet na kolanach, ale pokonywać własny strach, ból, rozgoryczenie. W zbiorze „poeta”, a poza nim każdy człowiek, ma drogę, która, choć nie łatwa, jeszcze się nie skończyła – należy iść dalej. Zbiór tak bardzo osobisty, a raczej o osobistych przemyśleniach poety, staje się pewnego rodzaju drogowskazem, dlatego właśnie powiem na koniec słowami autora:

WEJDŹ DO MNIE, SŁUCHAJ I MILCZ
/Gabinet luster/

zadumaj się czytelniku nad słowami.

Sylwia Kanicka - 24 grudzień 2007 

czwartek, 15 listopada 2007

Relikt (recenzja)

    Mam przed sobą zbiór wierszy Marka Ciućki [Olszewskiego (przyp.aut.)] „Relikt”. Przeczytałam raz, potem drugi i mogłabym tak jeszcze wiele razy, ale najpierw postanowiłam zapisać pierwsze wrażenia.
Poezję Marka zna wiele osób. Często ukrywa się pod pseudonimami Zielony28, Chałopisarz Współczesny, czy Kloszard Kielecki, jednak jest zwolennikiem przyznawania się do siebie. Potrafi urzekać zapisanymi słowami w sposób inny, taki poprzez jego oczy i jego patrzenie. Kiedy poznałam pierwsze utwory tego poety byłam zszokowana, zaskoczona, a zarazem tak strasznie spokojna. Potem długo zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że pełne emocji wiersze potrafią wzbudzić tyle spokoju. Dzisiaj, czytając „Relikt”, znów mam te myśli. One po prostu wracają jak bumerang.
Właściwie zapisanie w kilku zdaniach tego, co jest urzekające w utworach Ciućki
[Olszewskiego (przyp.aut.)] przede wszystkim może być bardzo krzywdzące dla samego autora, jak również dla późniejszych czytelników tego tomiku – zdaję sobie z tego całkowicie sprawę i poniosę wszelkie konsekwencję tej wypowiedzi.
Sam tytuł zbioru pojawia się w kilku wierszach. Zwróciło to moją uwagę, dlatego też zapoznałam się z szerszym znaczeniem tego słowa. Nie będę tutaj przytaczała słownikowych tłumaczeń, odniosę się tylko to jednego, a mianowicie, że jest to organizm, który przetrwał w jakichś szczególnych warunkach. Dlaczego to właśnie spojrzenie? Ponieważ całość przedstawia kolejne elementy, z którymi przyszło się zmagać peelowi. To tak, jakby Marek założył, że to co zostało z początkowego embriona nie jest tylko punktem zaznaczającym się w historii, ale jest czymś żywym, istniejącym, czymś, co można dotknąć i przekonać się, że kolejne elementy życia zbudowały całość tego organizmu. Pozwolę sobie tutaj zacytować:



Jestem własnym cieniem;
jestem słowem;
jestem historią siebie.
 

/100 wersów prywatnej paranoi/


Słowa te bardzo odbijają mi mój tok myślenia. Właściwie czytając kolejne utwory mam je jako przewodnią myśl. Zastanawiałam się wprawdzie, czy fragment jednego wiersza powinien przechodzić na kolejne, jednak zapisy w tym zbiorze są z sobą bardzo mocno związane. Po pierwsze tematyką, a po drugie siłą oddziaływania na zmysły, o której to już sile napisałam wcześniej.
Jest jednak coś, co wzbudza mój niepokój. W niektórych momentach mam wrażenie, że kolejnymi wersami kieruje mrok. Pojawiają się liczne symbole religijne, jak również antyreligijne. To daje poczucie bezsilności człowieka, konieczności podporządkowania się pewnym zjawiskom, które są tłem dla jego istnienia, a zarazem pokazuje postawę, z jednej strony odwrotną, z drugiej nawiązującą do tej z Wielkiej Improwizacji Mickiewicza.
Tam nawołanie:


Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze


tutaj:


Chciałem być człowiekiem, a jestem każdym
- to boli



Ciućka
[Olszewski (przyp.aut.)] wielokrotnie w tekstach pokazuje, iż embrion, ponosi konsekwencje poczynań cywilizacji, ale to wcale nie oznacza, że chce by był on postrzegany ponad tą cywilizację. Wielokrotnie złapałam się na tym, że jednak doszukiwałam się typowej postawy Konrada. To jest właśnie to, co wzbudziło niepokój. Zastanawiam się, jak daleko Marek mógłby się posunąć kreując swojego bohatera. Czy jest zdolny do tego, by, pokazując wiele niedoskonałości świata, zarzucić winę za nie właśnie Bogu i czy te ciemne elementy, które są w kolejnych tekstach, powinny być głównymi? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi….
Wiersze Marka Ciućki
[Olszewskiego (przyp.aut.)] przepełnione są osobistymi przemyśleniami. Trudno tak naprawdę w nie wejść i wszystkie słowa, jakimi można wyrazić swoje odczucia, są tylko próbą zobrazowania sensu poezji tego autora. Mogłabym jeszcze nawiązać tutaj do postawy Jima Morrisona i jego wielu wizji, jakie miał na temat świata, do jego poezji. Dla potwierdzenia Morrison w jednym z wierszy zadaje pytanie:


Nie znam cię -
Czy chociaż nazwisko masz

/Ludzie są dziwni/



Marek nawiązuje z nim dialog:



Ciućka nie jest moim nazwiskiem,
bo ja się nie nazywam;
 

/Krótki wiersz o tym samym/


i mogłabym tak wiele powiązać elementów. Przywołać jeszcze kilka prób nawiązania dialogu. To wszystko powoduje, że mam obraz, obraz, którego nie chce poprawiać, bo on przedstawia mi jakiś świat, sposób właśnie patrzenia okiem Marka. Więc teraz wracam kolejny raz do lektury, by poszukać jego, bo:


na imię będzie miał
relikt z nasienia lirycznego
co z ust płyną mu kwiaty
 

/Relikt/

Sylwia Kanicka - 15 listopad 2007

sobota, 10 listopada 2007

Gabinet luster

Szaro-szary gabinet z lustrem weneckim
rozlanym po ścianach i świadectwami.
Siedzę z podniesioną głową
na krawędzi stolika-autostrady.
Stanowiska czekają na pośladki.

Czasem ktoś przysiądzie
i zerknie na wyłożone noty biograficzne;
kilku gości zostawiło wizytówki,
znacząc rezerwację parceli
- stanowią element układanki,
rozpisywanej co jakiś czas
w formie słupka dzielonego na wersy.

Czasem uciekam za lustro
odlane z nie-bałtyckiego jantaru
i patrzę,
i widzę,
i...

...potem wyrywam obrazy z oczu,
by rozłożyć je na dalszych kilometrach stołu
- ktoś przeczyta, znajdzie siebie,
matkę, ojca, brata.

JAKIE ZNACZENIE MA OFIARA SŁÓW POETY,
WOBEC SŁOWA OTWIERAJĄCEGO SIĘ W GŁĘBI
DUSZY ZWYKŁEGO ŚMIERTELNIKA?

POETA JEST TYLKO NOŚNIKIEM
SŁOWA SAMORODKA.

Nie przygotowałem deseru autografów,
by częstować konserwami bez zawartości.

Lustra gabinetu odbijają echa słów,
których strzępy układają się na stoliku,
niczym liście jesiennych drzew.

WEJDŹ DO MNIE, SŁUCHAJ I MILCZ.
09-10 listopad 2007

środa, 17 października 2007

Kronika objawienia

Bursztynowe lustra zapamiętujące przeszłość
są płytami chodnika moich stóp.
Klękam, otwieram je niczym księgi
i uczę się samego siebie,
by wędrując po zmiennej czasowej,
zrozumieć jak bardzo jestem sobie obcy.

Spoglądam przez obrączkę
z wygrawerowanym piórem,
szukając rozwiązania układanki.
Bursztynowe pryzmaty
ubarwiają każdy z elementów
liśćmi wierzby, malinami, krukami i szklanymi nocami
- obrazami miłości bez miłości
topionymi w jeziorach, Bałtyku, łzach i alkoholu.

'Na sztorm – bez żagli – jak my!'

Splamione płótna powiewają
w dłoniach przeszłych obrazów,
na tle młodych, zdrowych piersi;
a ja w swojej trzymam białego łabędzia,
stojąc na wodzie jak Jezus.

'NIE BĘDZIESZ MIAŁ INNEGO BOGA PRZEDEMNĄ'
I ŻADNEJ INNEJ LINI GŁADZIŁ MYŚLĄ, MOWĄ I CIAŁEM.


'Możliwe że inwersja zdarzeń pozwoli dożyć
choć jednego laurowego liścia w koronie'.
17 październik 2007

czwartek, 4 października 2007

ogniomistrz pijany

mam w swoich dłoniach niszczycielski żywioł
na którego relikwiach uczyć się będą pokolenia młodych bogów


upiłem się kawałkiem siebie
i bezwładnie wylałem szczątki cienia na papier

jak wiele można przedstawić
czarną farbą na białym płótnie

czy to nie podobna sztuka
do tańca na wysokiej linie


ognie spomiędzy palców spopielają resztki życia
układają się w kolejne wersy
strofy
kolumny z głowicami
bazami pod stopy nieśmiertelnego pomnika

tańczę na placu artystów

widownia klaszcze kiedy rozkładam wachlarze
obracam kręcę zawijam
i chowam by wypłynęły palców ustami

nie boję się ognia który mnie
wypalił
spalił
rozpalił
rodząc grunt pod niemowlęce stopy

nie boję się iskry i alkoholu
odbierającego rozum
i decydującego o krzywej utraty równowagi

nie boję się milionów słów
pływających po ścianach celi

BO JESTEM NIMI

boję się ciszy żrącej kolana pomnika
głodu karmionego kamieniami
codziennego wypada bo wypada

NIE WYPADA NIC

tańczyć chcę z ogniem aż będzie mną
a ja cieniem który właśnie rozświetlasz wzrokiem


2007

sobota, 12 maja 2007

100 linii w kolumnie braku tożsamości

Umysł rozpłaszcza się pod naporem słów
i znów wraca do formy -
jak gimnastykująca ameba.
Nosi mnie pomiędzy powierzchnią
i dnem oceanu emocji.

Paranoja niemo krzyczącego „Ja”.

Zdzieram z siebie wszystkie warstwy życia,
przeglądam każdą,
smakuję słodycze i pikanterie:
sosy, rosoły i lepiące się tłuszcze
tłumiące przy każdym powiewie chłodu.

Nie mogę ustać na nogach -
ziemia drży,
ziemia drży,
drży i wciąga do jądra.

Macham kończynami pragnień i intencji,
a ona przytłacza coraz grubszym kamieniem.

Polska.

Wymiotuje mną zmęczona,
a ja chwytam się podziemnych gałęzi
i mówię: NIE!

Na nowo-artystycznym sercu tego narodu
poetka wciąga mnie w ramiona zaufania.
Ogrzewa oziębłego kościotrupa,
okłada ciałem wyrwanym ziemi,
rozrywa trumnę, którą sam zbijałem,
wyzwalając mnie z autoniewolnictwa.

Nie! Nie! Nie!

Jestem zmęczony bólem głowy,
obrazami środka ciała,
głodem wibrującym w każdej żyle
zasilającej ciało natchnieniem.

NIE!

Kładę się, łóżko ucieka spod ciała.
Jakiego ciała?
Nie mam ciała?
Jestem?
Nie jestem...
Więc czym jest to czego nie ma?!

Składam się w kopertę i wysyłam do Boga,
a on odsyła mnie,
bym babrał się w tej piaskownicy błota.
Kurwa, co za bzdura!
Przecież nie lepiłem tego bagna.

Znów ocean – syrena na kamieniu
śpiewa, wydłubując oczy słowa.
Zaczynam błądzić po omacku,
tracę wolę spod dłoni.

Słowo trzeba szanować – zawsze!

Próbuję zamknąć jej skrzela
swoją nieobecnością, choć jestem.
Śpiew odbija się od kości czaszki.

Ból, paranoja, bezsens zawieszony.

Skręcam więc dym w bibułę,
który pozwoli zadusić światło.
Ciućka patrzy na mnie słowem -
jest go tyle na ścianach.

Brama na wprost otworzyła jedno skrzydło -
nie przejdę z tak wielkim bagażem.

Narzeczona obejmuje mnie
i odrywa od labiryntu w ogrodzie,
który posiałem, by się zgubić.

Odnaleziony nie widzę się w lustrze.

Gdzie moja twarz?
Gdzie moje oczy?

Ustawiam się w epicentrum kwadratowego kręgu:
biurko,
obrazki z piękną twarzą,
okno,
wiersze, wiersze, wiersze...

Kręcę się w tańcu szaleństwa,
klown macha rękami, pozytywka gra,
głośniki mówią: Polska, muszelki, mapa, krzesło, materac i plama na dywanie.

Chwytam nicość...
Nicość?
Dlaczego nicość?
Przecież wszystkość oznakowałem złotym pierścionkiem,
złożyłem cyrograf chęci, wiary i pragnienia.
Wszystkość oddała mi całą siebie,
a ja głupi chwytam się nicości.

Mnich zawsze powtarzał, że jestem debilem.

Żabki w karniszu uchwyciły to czego nie ma
i to zasłoniło okno na świat.
Tylko butelka po kefirze ma jeszcze kolor:

NIEBIESKI.

Szukam odpowiedzi w podpowiedzi.
Dlaczego nie zielony – taki cieplejszy jak liście za oknem?
Dlaczego nie czerwony - jak cyfry na wyświetlaczu życia?
Dlaczego nie żółty – jak autoportret Boga?

Jeszcze tylko dziesięć wersów:
„9”;
„8”;
„7”;
„6”;
„5”;
„4”;
„3”;
„2”;
a teraz odpowiedz: kim jestem?

12 maj 2007

wtorek, 1 maja 2007

Teatr Teatrów

Nudzą mnie smutne twarze - rodzą szaleństwo;
wchodzę w nie po schodach, rozpłaszczam, mam wizję
- oto mój dar, ma cecha, moje przekleństwo.
Stworzyłem Boga na własne podobieństwo
i pozwoliłem podejmować decyzje.

Najwyższa władza w chorym, lirycznym świecie:
dostałem prawo do Boga prywatnego
- prawo wariatów przypisane poecie.
Boicie się głupcy? Uwierzyć nie chcecie?
Wystarczy tylko wypić ducha własnego.

Pij, kiedy ja piję, mój Bóg również pije
- wódka wyciśnięta z upadłego ciała.
Opętanie, Obsesja i Trauma żyje;
Teatr, Fantasmagoria, Dom ściany kryje.
- moja wizja się zmaterializowała.

01 maj 2007

piątek, 20 kwietnia 2007

100 wersów prywatnej paranoi

Paranoja pulsuje w czaszce,
rozkłada giętkie ramiona,
krzyczy i zagłusza rzeczywistość...

Rozpłaszczam się na południowej ścianie,
wtapiam się w jej wersy
- odnajduję płynną poezję,
ściekającą palcami jak czarne łzy.

Jestem własnym cieniem;
jestem słowem;
jestem historią siebie.

Niewielki relikt jest szczególną stacją
golgoty przedstawionej na ścianie
- oto droga do zbawienia.
Chrystus niósł drewniany krzyż,
a mnie do dłoni Bóg włożył pióro.
Rzymscy żołnierze mieli więcej litości,
niż rzeczywistość, która mnie otacza.

Dlaczego Ojcze umyłeś moje oczy?
Dlaczego wybrałeś z tłumu,
i kazałeś zobaczyć wszystko?
Chciałem być człowiekiem, a jestem każdym
- to boli.

Jestem Rimbaud'em, Baudelair'em, Morisonem;
jestem Ginsbergiem, Plath, Wojaczkiem i Bursą;
jestem sobą, własnym odzwierciedleniem,
wirusem, zarazą wypalającą ostatnie krople rozumu.

Jestem?

Nie jestem - są słowa
- relikwie ciała umysłu i zmysłu
rozwieszone jak ikony na ścianie północnej.

Czołgam się po brudnym dywanie
- nikt nie ogolił mu twarzy od dłuższego czasu,
a ja nie wyglądam lepiej.
Pełznę do sceny aktów;
Teatrów, Fantasmagorii i Domów w jednym cyklu;
opowieści grozy, opowieści realnej - faktu.

Jestem aktorem własnego scenariusza
- rola boskiego eposu;
jestem sobą, kobietą rodzącą liryki,
dzieckiem siedzącym na własnej trumnie
i podziwiającym rozkładające się wspomnienia.

Jestem domem,
jestem w domu,
jestem w własnej głowie

i cieszę się wszystkością, która też jest.
Odlana z innego stopu metalu przez stwórcę,
inaczej się pręży pod naporem życia,
inaczej znosi zmiany temperatur.
Spawy mogą nie wytrzymać związku
- niestabilny i radioaktywny pierwiastek miłości.

Ziemia drży - szkatułki się otwierają.
Co będzie jeśli ich zabraknie?
Jeśli los nie zrzuci kolejnych spod białej kopuły?
Przecież już nie mam swojej lipy
i nie zawisnę nawet jak Judasz.

Nie chcę żyć wiecznie - potępiony przez siebie
- jestem nieśmiertelnym tekstem.

Jestem;
jestem;
jestem...-odbija się jak echo
po pustym bezdusznym pokoju,
bo jestem Ja i nie ma Ja więcej.

Spadam na sufit świata i patrzę.
Za co każesz mi być sobą?
Dlaczego muszę podziwiać twój ogród lalek?
Nie posadziłem nawet ziarna własnego drzewa,
a każesz oglądać lasy.

Dlaczego?

Nie mogę oddychać, umrzeć.
Duszę się gwałcony obrazami z zewnątrz.
Pęcznieję, puchnę, rodzę i wylewam czarne mazie.
Obraz się deformuje - metafory.
To już było.
Paranoja nasila się, zęby wydrapują ze ścian minerały,
zasilam resztki energetycznej sieci.

Czy umarłem i dalej jestem?

Zabiłem się przecież z własnej woli.
Skoczyłem styczniowej nocy do żołądka
i zostałem odepchnięty.
Śmierć skazała mnie na banicję,
bo nawet dla niej jestem, ciężkostrawny.

Dlaczego to tak boli?

Boże! Zrobię ci to samo.
Pójdziesz moim szlakiem, obok.
Pokażę ci obrazy,
którymi karmiłeś mnie całe życie.
Będziesz czytał bajki, które mnie kształtowały
- zwariujesz, jak ja zwariowałem.
Może nawet zostaniesz poetą.

Znienawidzisz mnie!

Okno zachodniej ściany patrzy na fotografie,
tam zdrada w wielkim stylu śmieje się z miłości
- zamknięta w kręgu trzech poetów.
Za późno - wódka została przelana.

Gangrena zżera moje wnętrzności;
ja zżeram gangrenę - zżeram siebie.

Zwariowałem.

Zwariowałeś - zżeram ciebie - ofiaro!
Nie kazałem ci czytać tego wiersza
- jesteś już taki sam - spójrz w lustro.

20 kwiecień 2007

piątek, 23 lutego 2007

Dom-modliszka

Leżę w rogu sufitu w pozycji embrionalnej.
Nie widzi tego nikt, a ja widzę wszystko.
Wzrok spokojnie spaceruje po powierzchniach,
odbija się od ścian, przeskakuje jak bańka mydlana.
Przylepiony w środku, ale na zewnątrz
mogę obserwować inaczej niż wówczas,
gdy byłem gwoździem trzymającym fotografię rodzinną
 na łuszczącej się ścianie.

Łuki elektryczne uciekają z podtynkowej instalacji,
wesoło tańczą, szukając karaluchów do towarzystwa
- zapomniały o swoim miejscu w tym domu.
Pastwią się okrutnie na robakach
- a przecież te były tu od zawsze.
Utraciły umiejętność przepływu przez aluminium
i oskarżają o to niewinne insekty
wyrywając im za karę skrzydełka i nóżki.

Czas spryciarz zaciera ślady obecności.
Delikatnie zakłada na siebie kolejne warstwy kurzu,
budując kokon, we wnętrzu którego dojrzewa nienawiść.
Rośnie, pęcznieje, gotuje się jak sarkofag z Czernobyla
- radioaktywny wrzód tego miejsca.
Pęknie i utopi się we własnej spermie,
nie mogącej przecież zapłodnić pustki.

Ściany nocą przypominają głosy, kłótnie, oskarżenia
i malują na sobie tatuaże obronne – hybrydy wydarzeń.
Podłoga wije się, zakręca, zamienia w czarną dziurę,
ssie głosy ścian, mieszając je z echem śladów stóp.

Na biegunie północnym kobieta przegląda fotografie.
Kiedyś je wydarła z rodzinnych albumów,
teraz może tylko wizualizować wspomnienia w pustych dłoniach.
Na południu jej mąż sporządza akty oskarżenia:
powietrze, bo musiałem nim oddychać;
podłoga, bo musiałem po niej chodzić;
gówno, bo musiałem go wysrać.


Nie ma nawet pająków budujących sieci,
które mogły by jeszcze cokolwiek zatrzymać.

Robię się coraz bardziej przeźroczysty,
niknę, pozostawiając głuchy cień na suficie
- niewidoczną płaskorzeźbę głosów.
Dom pożarł już samego siebie.


2007