Zaczynam rozumieć,
dlaczego poeci
tak często odbierają
sobie życie.
Stół, drzemiąca
lampka, bursztyn
emanujący odbicie
człowieka, którego znam
i chleb - taki zwykły,
powszedni, czerstwy
jak codzienność,
której nie da się dłużej trawić.
Wolę ryż, barwiony w
kurkumie - dziki, orientalny,
albo nasze, kresowe
pierogi
z jagodami pełnymi
lasu,
które uwielbiam
dotykać (pulsujące
pod zielonymi
koronkami, z posmakiem
niedojrzałości,
kryjące jadowitą żmiję).
Z ostatniej kromki
chleba, wzorem Irydosa,
ulepiłem piramidkę –
dla tych, którym zabrakło.
Trójwymiarowa figura
geometryczna
dla trójwymiarowych
ludzi, widzących tyle,
ile zobaczą i
słyszących podobnie.
Nie potrafię się
nasycić chlebem
- bursztyn zamknięty w
butelce o tym wie.
Szaro-błękitne
oczy otoczone blond aurą,
dwie niezbyt duże
piersi, nie znające jeszcze
ust głodnego
maleństwa.
- Świdruje do
mechaniki mentalności,
chcąc zrozumieć,
dlaczego w moim równaniu,
dwa plus dwa daje
nieskończenie wiele.
Moje piersi karmią
świat, usta syciłem
nie poprzednim, ale
przyszłym pokoleniem.
A ona by chciała
rozłożyć ramiona
i spłaszczyć ciało
do wektorów x, y, z,
sprawiając przy tym
tyle bólu.
Wolałbym biały kaftan
z rękawami
przerośniętymi do
kolan,
równoległy do ciała
granit,
na kilka stóp powyżej
dębowej deski,
od zwykłego jutra,
słońca, ptaszków
i obiadu podanego pod
ryj.
Czwarte Oko Boga
tkwiące w piramidce,
zbudowanej palcami z
chleba, wizualizuje obraz
na otaczających
ścianach - obraz mnie.
Bez pędzla, pióra,
bez słowa. Jadącego autobusem,
smutnego jak ludzie.
Kurwa!
Luksusowe przedziały w
pociągu do wieczności
już dawno zajęte.
Zostały banalne miejscówki
w drugiej klasie. Nie
życzę sobie
tak naturalnego
pochówku, jak cykl pór roku.
Nie sypiam nocą i nie
piszę tekstów
do kołyski
przeciętnego dziecka.
Zgon...
...będzie tylko
jednym, z wielu wersów
niekończącej się,
wieloprzestrzennej hybrydy.
28 grudzień 2007